piątek, 31 października 2014

"ćitaaaaaaać!"

Z tym właśnie hasłem na ustach Ben przybiega do mnie średnio jakieś sto razy dziennie. Czytamy od kiedy skończył bodajże miesiąc i tak nam zostało, z tym, że taraz to nie mam wyjścia :) W komodzie Bena dolna szuflada jest przeznaczona właśnie na książki i jest uruchamiana wkrótce po porannym mleczku. Biegnie na oślep, otwiera, krzyczy "citać, tą!" i wyciąga jedną z lektur. Potem klepie na dywan dając wyraźny sygnał gdzie jest moje miejsce, sadowi się tuż obok, układa książeczkę na swoich małych nóżkach i czeka aż bajka rozbrzmieje po pokoju. Lubię te chwile z nim, lubię kiedy tak uważnie słucha, kiedy czasem przerywa żeby pokazać "laba" (żaba), "hu-hu" (sowa), czy "i-oo" (osiołek) i wiele innych, lubię się wczuwać, zmieniać głosy i ćwiczyć nasz angielski, bo i w tym języku czytamy. Potem rzuca hasło "inną" i z zapałem nurkuje w szufladzie w poszukiwaniu nowej książki. Nie będę kłamać, że czasem mnie to też męczy, bo jak wspomniałam szuflada jest w ciągłym użyciu, a "ćitać" towarzyszy mi nie tylko rano, ale też podczas robienia obiadu, chwili przy kawie, myciu naczyń, a nawet w łazience. Słowem nigdy nie wiesz kiedy "ćitać" cię dopadnie i zza którego rogu wyskoczy.


Ostatnio dotarł do nas powiew świeżości za sprawą prezentu od wujka R., który podarował nam magnesową książeczkę. Buźki zadomowiły się też na naszej lodówce i tam też mają się całkiem dobrze.




A czy Wasze maluszki też są takie nadgorliwe w tej kwestii? :)






Judyta.






czwartek, 30 października 2014

"przecież dziecko musi mieć trochę słodkiego..." - Ja tego nie kupuję.

Wszyscy nasi znajomi wiedzą, że Ben nie jada słodyczy. Nie dostaje smakowych jogurtów, słodzonych serków, batoników, chipsów, lizaków i tym podobnych. Najczęściej pierwszą reakcją jest: "ale jak to, przecież dziecko musi mieć trochę słodkiego" i dopiero po wysłuchaniu moich argumentów przychodzi refleksja i przyznanie racji lub też nie (nie każdy musi się przecież ze mną zgadzać, nie jestem jedną z tych, co mają monopol na rację). Wspominałam już i tu i na moim poprzednim blogu "benkowo", że mam określone zasady jeśli chodzi o żywienie, więc pewnie już to wiecie. Dziś chciałam jednak umotywować swoje poglądy. Być może ktoś z Was myśli podobnie i sypnie z rękawa garścią swoich doświadczeń lub przeanalizuje czym kieruje się w żywieniu swojej pociechy albo też siłą argumentów wyrzuci moje do kosza i naprowadzi na inną drogę.

Zacznę od tego, że nie jestem dietetykiem, ani lekarzem, a ten post ma za zadanie przedstawić jedynie mój punkt widzenia.


Po pierwsze ten sławny cukier, który wszyscy tek ochoczo przypisują dzieciom występuje naturalnie w owocach, więc absolutnie Benowi go nie zabieram.

Po drugie tak naprawdę nie zdajemy sobie sprawy, że występuje on także w produktach, w których nie spodziewalibyśmy się go znaleźć. Wystarczy przeczytać skład danego produktu i często okazuje się, że np. w sałatce rybnej wędlinach, płatkach, bułkach i wielu wielu innych jest cukier. Występuje on także na opakowaniach pod nazwą syrop glukozowo-fruktozowy, glukozowy, fruktozowy, gronowy i pewnie jeszcze kilku o których nie wiem. Do tego sprytni producenci ukrywają go np. w tabeli pod hasłem "węglowodany w tym cukry", nie rozgraniczając ile czego jest. A czasem jest tak że podana wartość to w całości cukier.

Pozatym nie wiem, czy wiecie ale regularne podawanie dziecku cukru obniża jego odporność, która i tak jest naturalnie słabsza niż u dorosłego człowieka. Pominę już całą gamę szkodliwości takich jak próchnica, nadwaga i wiele innch, bo chyba nie trzeba już nikomu o nich mówić.

Ponadto czytając skład wydawałoby się "niewinnych" biszkoptów, czy herbatników (których u nas nie uświadczysz, a które często widzę jak rodzice podają dzieciom), znajduję na pierwszej pozycji mąkę pszenną, a na drugiej cukier, to wyobrażam sobie ile go tam musi być. A skład podawany jest od tego czego jest w produkcie najwięcej, do tego czego jest najmniej. Wcale nie trzeba dawać dziecku batonów oblanych czekoladą, żeby coś ociekało cukrem. Wystarczą serki, czy jogurty które z owocami nie miały nic wspólnego za to z cukrem i całą gamą polepszaczy to i owszem. Dlatego jeśli u nas jogurt, to tylko naturalny.

Zresztą nie o ten nieszczęsny cukier tutaj tylko chodzi, a o całą resztę. Dzisiejsza żywność jest tak wysoce przetworzona i super hiper ulepszona, że można dostać zawrotu głowy. Kiedy biorę do ręki jakiś produkt w sklepie i zaczynam czytać jego skład, a on wydaje się nie mieć końca i do tego jeszcze zaczyna przypominać skomplikowany wzór chemiczny, to odkładam i nigdy nie biorę ponownie. Im krótszy skład, tym lepszy.

Kolejnym powodem jest też to, że podobnie podchodzimy z M. do swojego żywienia. Pijemy tylko niegazowaną wodę źródlaną, dobre jakościowo, niesłodzone soki, cukru nie używamy wcale i staramy się racjonalnie odżywiać. Pewnie, że sobie pozwalam na więcej, na ciacho od czasu do czasu, czy kawę (od niedawna), ale dopóki mogę czuwać nad dobrym żywieniem Bena, to będę trzymać się zasad.

Jasne, że zaraz pojawią się tutaj głosy; to nie jedzmy niczego, skoro wszystko jest słodzone i ulepszane, to co za różnica, kiedyś jadło się słodycze i nikt się nad tym nie zastanawiał...

To, że wszystko jest dziś słodzone i ulepszane, to niestety smutna prawda. Jenak nie jesteśmy bezradni. Zdaję sobie sprawę, że nie uniknę całego zła, ale staram się ograniczyć je na tyle, na ile mogę. Czytam dokładnie składy, różne artykuły i podchodzę do tematu "zdroworozsądkowo" (mam taką nadzieję). Kiedyś jadło się więcej słodyczy przygotowanych w domu, ciast upieczonych przez babcię, która może i sypnęła cukrem, ale napewno nie dodała barwników, substancji konserwujących i aromatów, zamiast owoców. Do tego będę się trzymać przekonania, że wtedy żywość nie była tak naszpikowana wszystkim, smak był inny i nie trzeba było niczego robić light i super light.

To oczywiście bardzo rozległy temat, a ja ujęłam tylko jego wycinek, nie zagłębiając się w cały jadłospis (jeśli ktoś byłby tym bliżej zainteresowany, to może do mnie napisać, czy szepnąć słówko, o zrobienie wpisu), ale jak Wy podchodzicie do tematu? Cukier nie cukier, o to jest pytanie? Jak ze słodyczami i innymi potrawami u Was?

zdjęcie




Pozdrawiam Was ze słonecznego Śląska, który my oglądamy tylko przez okno z powodu katarku i kaszlu, ale bynajmniej się nie nudzimy, czego efekty zobaczycie niedługo :)





Judyta







wtorek, 28 października 2014

Kiedy Miś wychowuje Ci dziecko...


Większość dzieci ma w swoim życiu taki moment, w którym ulubiona zabawka staje się przyjacielem, nieodłącznym kompanem dnia codziennego. U nas poszło to o krok dalej. Otóż Miś, jakiego widzicie wyżej, przejął prawie wszystkie moje obowiązki.

Dla przykładu: ja nie mogę Bena ubrać, bo odrazu ucieka i protestuje, a wystarczy, że Miś zapyta swoim "misiowym" głosem: Czy mogę ubrać Ci spodnie? i odrazu dostaje odpowiedź: tak! po czym Ben grzecznie czeka, aż misiowe łapki wciągną mu spodnie.
Ja kategorycznie nie mogę umyć mu ząbków, za to kiedy usłyszy misiowy głos pytający o to, bez zastanowienia się zgadza i już misiowa łapka uzbrojona w szczoteczkę szoruje małe ząbki.
Miś uspokaja go także, gdy nie może się dobrze obudzić po drzemce, zasypia u jego boku, je obiadki, chodzi z nami na spacery, jeździ na rowerku, wybiera się z nami na wakacje i w odwiedziny, korzysta z nakładki na toalecie, myje buzie i nosi skarpetki.
Mówię Wam, gdyby jeszcze tak Miś nie potrzebował do tego wszystkiego moich rąk i mojego dubbingu, to nie miałabym nic do roboty :). No może prócz czytania bajek, bo tego Ben mi nie odpuszcza, no i jeszcze sprzątania i gotowania.

A czy Wy macie tak szeroko zakrojoną i wysoce wykwalifikowaną pomoc w wychowaniu dziecka? No? :)






Judyta.





niedziela, 26 października 2014

(od)lot z dzieckiem, czyli Londyn part. 3

Tak jak obiecałam ostatnio, dziś zabiorę Was w bardzo kolorowe miejsce jakim jest (jak słusznie zauważyła Ewelina) :) Camden Town oraz nad morze.

Camden, to wielobarwna dzielnica, która ma niepowtarzalny klimat. Pełna kanałów i śluz, marketów, niszowych sklepików, księgarń, klubów i kultur z całego świata. Sercem tej dzielnicy jest Camden Market, ogromne targowisko z ubraniami, takninami, ozdobami, starociami i wieloma innymi rzeczami z całego globu.



cafe Benjamin :)



 Przysiadłabym z nimi na herbatkę :)




Powyższe zdjęcia to Camden High Street.




Wkraczamy na Camden Lock Village Market.








Camden Locks. Śluzy i barki.


Jak wiecie Ben jest niemal dwulatkiem, więc własnych nóżek używa do chodzenia już dawno, dlatego do Camden wybraliśmy się bez wózka  (dodatkowo bagażnik był zapchany stertą innych rzeczy :) ). To był też dobry sprawdzian na to, czy jeszcze go wogóle potrzebujemy, czy można powoli rezygnować z czterech kółek. Szybko jednak okazało się, że to jeszcze nie pora, a samodzielne poruszanie się w wielkim tłumie (jaki zawsze tam panuje), takiego szkraba jest nie tylko wielkim wyzwaniem, ale wręcz niebezpieczne. Co rusz musiałam go osłaniać, bo zostałby zadeptany. Skończyło się na tym, że każdy po torchu nósł go na rękach :). 




Skoro poczuliśmy już nieco zapachu wody, to czas ruszyć nad morze :). Tam wybraliśmy się już metrem i koleją, gdyż do auta było nas za dużo. Niemniej jednak transoprt w UK jest świetnie zorganizowany, zatem podróżowanie miejskimi i poza miejskimi środkami transportu nie stanowi większego problemu. Jedyne chyba co było męczące, to wszechogarniające schody, na każdą stację i z niej, gdzie ciągłe wchodzenie i schodzenie z wózkiem potrafi dać w kość. Jednak ludzie na każdym kroku są bardzo pomocni, wręcz bez pytania łapią, czy to za wózek, czy bagaż, dosłownie pomagają w każdej sytuacji (choć my akurat byliśmy w pełnym składzie więc nie potrzebowałam pomocy):). Dzieci to już szczególnie są traktowane bardzo dobrze, jak mawia P. to takie małe sztabki złota w UK.

Southend on Sea, to miasto w południowo-wschodniej Anglii. Znajduje się 65 km od centrum Londynu w hrabstwie ceremonialnym Essex. Jest znane z licznych atrakcji i przyciąga rzesze turystów.

Jedną z atrakcji jest Wesołe Miasteczko Adventure Island.





 M. próbował swoich sił strzeleckich.

A ja starałam się upolować pluszaka, jednak wiadomo, że to było z góry skazane na porażkę :)





Po drugiej stronie ulicy, czeka kolejna atrakcja jaką są salony gier. Niech Was nie zdziwi fakt, że wybraliśmy się tam z dziećmi. To nie żadne kasyna, tylko miejsce zabaw dla całej rodziny. Gra się za śmieszne pieniądze (jak 2p, 5p, 10p itd.), są kręgle, automaty z pluszakami, maty do tańczenia, automaty do gry w bingo. Swoją drogą bingo bardzo mi się spodobało, choć zawsze kojarzyłam tą grę głównie z filmów jako rozrywkę dla emerytów :). Niepokonana w bingo jest P. która bez problemu ogrywała maszyny, podczas gdy ja w ślimaczym tempie zaznaczałam numerki. Był też automat do robienia zdjęć, no wiecie, też jak w filmach :) i cyknęliśmy sobie serię, a jakże, ale naprawdę ciężko było się w trójkę ustawić, w zwiazku z czym na każdym zdjęciu mamy zdecydowanie "nieokreślone" miny.




 Teletubisie, to aktualna miłość Bena, który raczy się bajką w bardzo awarjnych sytuacjach.






Najważniejszą atrakcją miasta jest z pewnością najdłuższe molo na świecie 2158 m, po którym jeździ kolejka silnikowa. Zawrotne ponad dwa kilometry w głąb morza, można pokonać na nogach, albo skorzystać z kolejki w jedną lub dwie strony. Tym razem wybraliśmy opcję przejścia się w dwie strony (kiedyś już byliśmy na tym molo i jechaliśmy kolejką). Na samym molo wieje straszny wiatr, a co jakiś czas są umiejscowione małe zadaszenia, pod którymi jest niesamowita zmiana, czyli nie wieje wcale.
My byliśmy poubierani i zawijani czym się dało, a anglicy zdawali się nie zwracać na owy wiatr uwagi. Na kocu molo była para młoda i goście weselni poubierani w letnie sukienki, bez żadnego okrycia. Nawet małe dzieci były w krótkich spodenkach, czy sukienkach, a my trzęśliśmy się z zmina ogrzewając gorącą czekoladą w kawiarni. Brrrr.

Na początku mola, tuż za kasami przywitały nas szachy :)






 Na długiej kamienisto-piaszczystej plaży jest dużo leżaków, jest plac zabaw, można popłynać motorówką...


Tak, jak wspomniałam anglicy zdawali się nie przejmować pogodą. Sama przyznałam, że ciężko ubrać się odpowiednio do tamtejszej pogody, która jest niezwykle zmienna, jednak my reagowaliśmy po prostu na bieżąco jeśli chodzi o Bena. W tym momencie było naprawdę zwyczajnie zimno. Ben miał na sobie sweter, kamizelkę puchową i przykryty był kocem, a po tej fontannie biegały dzieci boso, lekko ubrane, przemoczone. A najbardziej mnie zszokował widok tak ok. rocznego berbecia, rozebranego w tej fontannie jedynie do samych body, z gołymi nóżkami. No, musiałam to napisać. Taka matka polka się we mnie odezwała :)



To już ostatnia porcja zdjęć i wspomnień z naszych Wakacji. Mam nadzieję, że się nie nudziliście, a nawet przyjemnie Wam było odbyć tą wirtualną podróż. Planuję jeszcze przygotować "10 powodów dla których wciąż wracam do Londynu", ale dajcie znać, czy Londyn się Wam nie "przejadł" (czy to w ogóle możliwe???). Zresztą, jak stwierdzicie, że tak, to zakryję oczy i udam że tego nie widziałam :)


Poprzednie posty w temacie:
(od)lot z dzieckiem, czyli Londyn part.1
(od)lot z dzieckiem, czyli Londyn part.2








Judyta.